26 września na stadionie GOSiR w Gdyni odbyło się spotkanie 10 kolejki rozgrywek o mistrzostwo piłkarskiej I ligi polskiej pomiędzy zespołem Arki Gdynia a drużyną gości – Sandecją Nowy Sącz. Po tym, co Arka ostatnio nam zaserwowała do spółki z kolegami po fachu z Bełchatowa, wiedzieliśmy, że gorzej raczej być nie może, jeśli chodzi o grę Arki. No cóż – arkowcy w pierwszej połowie odarli nas ze złudzeń. Może być gorzej, ba, dużo gorzej, gdyż gra Arki w pierwszej połowie spotkania z Sandecją już nie przypominała rozgrywek B-klasy, lecz parafialne ligi szóstek. Różnica w stosunku do spotkania w Bełchatowie polegała na tym, że w tym czasie naprawdę dało się ten mecz oglądać. A to za sprawą gości z Nowego Sącza, którzy pokazali kawał dobrej gry. Zaprezentowali dużo więcej klasy niż apatyczny GKS sprzed tygodnia. Ładnie wymieniali między sobą piłkę, stwarzali sytuacje, a zdarzył się nawet moment, że zamknęli gospodarzy w ich polu karnym. Dlatego gol strzelony przez Arkadiusza Aleksandra, przy biernej postawie obrońców Arki, nie był żadną niespodzianką po tym co dało się zaobserwować na boisku. Sandecja mogła prowadzić nawet dwoma, lub (o zgrozo) trzema golami! Cała pomoc nowosądeckiej drużyny, szczególnie prawa strona, grały jak orkiestra w porządnej filharmonii. Wszystko im wychodziło, rajdami zaskakiwał Adrian Danek, który brutalnie okręcał wokół siebie zawodników Arki. Z kolei Arkadiusz Aleksander, o którym wspomniałem wcześniej, zdobył siódmą już bramkę w sezonie. Cała akcja rozpoczęła się od Łukasza Nowaka, który ograł Krzysztofa Sobieraja, w polu karnym poślizgnął się Przemysław Stolc, bezpańska piłka trafiła pod nogi Aleksandra. Ten z 14 metrów przymierzył wprost przy słupku, po czym stadion zamarł. Po prostu zamarł. Do końca pierwszej połowy Sandecja dominowała, a zawodnicy w żółto-niebieskich koszulkach byli zagubieni, niczym dzieci we mgle. Gospodarzy pożegnały gwizdy, stadion buczał niesamowicie głośno. Szkoda, że na swoich piłkarzy.

Jednak na szczęście dla kibiców, drużyny oraz samego widowiska, każdy (no, prawie każdy) mecz trwa 90 minut. W drugiej połowie Arkowcy wyszli z szatni z nastawieniem na zmiażdżenie Sandecji. Pierwsze wrażenie? „To nie jest Arka”. Trener Grzegorz Niciński nie czekał długo ze zmianami, już w przerwie ściągając Grzegorza Tomasiewicza oraz Michała Renusza. Na boisku pojawili się Michał Nalepa i Rafał Siemaszko. Pisanie, że efekt tego był natychmiastowy, byłoby lekkim nadużyciem, ale tuż po wejściu obu piłkarzy Arka wyrównała. Piłkę z bliska do bramki wepchnął Paweł Abbott po wcześniejszym przedłużeniu jej przez Antoniego Łukasiewicza i dośrodkowaniu z rzutu rożnego Miroslava Bożoka. Tak jak w pierwszej połowie środek pola w Arce nie istniał, tak w drugiej połowie Arka dominowała nad wydarzeniami na boisku. Wprowadzenie Siemaszki ożywiło Abbotta, co tylko pokazuje, że jeden bez drugiego nie funkcjonuje na boisku jak należy. Bo nie ma Abbotta bez Siemaszki i Siemaszki bez Abbotta. Efektem tej symbiozy była sytuacja sam na sam „Siemy” z bramkarzem Sandecji. Abbott w tempo wyskoczył do piłki, odegrał ją głową do kolegi, który pognał na bramkę, przymierzył obok słupka i… pomylił się dosłownie o włos! Blisko trzeciej bramki dla Arki było także w sytuacji, kiedy piłka wylądowała na 6. metrze. Jednak nie dopadł do niej ani Siemaszko, ani Nalepa. Sam Nalepa mógł trzykrotnie wpisać się na listę strzelców. Za pierwszym razem młody pomocnik gdynian przepchnął obrońcę, a gdy miał przed sobą bramkarza, chciał ją przełożyć na drugą nogę i nie trafił w bramkę. W drugim przypadku chciał przelobować bramkarza, który wyczuł jego intencję. Była to decyzja niesamowicie nierozsądna. Arka prowadziła tylko jedną bramką. Nalepa nie miał prawa pozwalać sobie na tak nonszalanckie zagranie, musi pamiętać o tym, że nie jest, przynajmniej jeszcze, zawodnikiem klasy światowej, który takim wykończeniem mógłby na 90% zdobyć bramkę. Powinien starać się to zrobić sprawdzonymi przez samego siebie środkami. Co do samego Nalepy, zainteresowanie nim wyraził ostatnio prezes Legii Warszawa – Bogusław Leśnodorski. Pamiętajmy jednak, co stało się tam z naszym świetnym rozgrywającym, Mateuszem Szwochem. To na szczęście póki co tylko spekulacje.

Mimo prowadzenia, gdynianie do końca nie mogli być pewni zwycięstwa. Gości bowiem raz od szczęścia dzieliły centymetry. W 79. minucie Przemysław Szarek przymierzył w słupek.

Z piekła do nieba w 90 minut. Dokładnie tak było. Miejmy nadzieję, że za tydzień Arka podtrzyma formę i utrzyma się w górnej części tabeli na dłużej. Byłoby miło. Jeśli żółto-niebiescy będą grać tak, jak w drugiej połowie, to nie mamy się o co martwić.

 

Arka Gdynia – Sandecja Nowy Sącz 2:1 (0:1)

0:1 Aleksander 21′

1:1 Abbott 46′

2:1 Nalepa 60′

 

Arka: Jałocha – Stolc, Sobieraj, Marcjanik, Warcholak, Łukasiewicz, Bożok, da Silva, Tomasiewicz (46′ Nalepa), Renusz (46′ Siemaszko), Abbott (90′ Mosiejko)

 

Sandecja: Kozioł – Bartków, Szarek, Danek, Słaby, Kasprzak (67′ Tarasenko), Nather, Dudzic (86′ Piszczek), Nowak (64′ Ctvrtnicek), Małkowski, Aleksander

 

Żółte kartki: Renusz, Stolc, Nalepa, da Silva (Arka) – Kasprzak, Słaby, Tarasenko, Kozioł (Sandecja)

 

Sędzia: Sebastian Jarzębak (Bytom).

 

Widzów: 3619

 

 

Aleksander PISAREK

Foto: Ziemowit BUJKO

 

By kkorpas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *