10 września na stadionie w Kielcach odbył się mecz ósmej kolejki Lotto Ekstraklasy między miejscową Koroną a Arką Gdynia. W zasadzie był to mecz drużyn, które w tym sezonie robią taki rezultat, jakiego nie spodziewał się przed sezonem nikt. Bo kto przed pierwszą kolejką uwierzyłby, że Arka wygra w Warszawie 3:1? Że po pierwszych dwóch meczach u siebie będzie miała bilans 6:0? Osiem kolejek, czternaście punktów i pozycja wicelidera – czy jest na sali ktoś, kto zakładał taki scenariusz z udziałem Korony przed sezonem? Generalnie harmonogram pracy w Kielcach jest od paru lat identyczny – nadzwyczaj dobry sezon, rozbiórka drużyny, wywrócenie zespołu do góry nogami i… jeszcze większe oczekiwania. Teraz jednak wydawało się, że bańka, w której żyli jak dotąd włodarze klubu, w końcu pęknie. Przed sezonem zespół przejął niedoświadczony trener, a zamieszanie z szukaniem nowego właściciela klubu powodowało raczej uśmiech litości wśród ludzi zainteresowanych piłką.
Jednak w tym meczu gospodarze wyszli tak nabuzowani, jakby właśnie grali rewanż czwartej rundy eliminacji Ligi Mistrzów. Było więc wszystko, czego oczekują kibice na całym świecie od swoich piłkarzy. Walka na całego, zaangażowanie, determinacja i niezwykle przyjemny sposób gry w ofensywie. Polot, fantazja, lekkość i wszystko to, co utożsamiany z legendarnym „futbolem na tak”. Na skrzydle szalał Serhij Pylypchuk, w środku dominował Mateusz Możdżeń, a Miguel Palanca na skrzydłach zwodził Arkowców raz za razem. Akcja bramkowa Korony była jak wyjęta z konsoli. Piłka powędrowała „po sznurku”, poddała się kapitalnemu dryblingowi, potem przytomnemu rozegraniu do Łukasza Sekulskiego i zatrzepotała w siatce. Ten gol był perfekcyjną puentą tego, co przez ponad pół godziny pokazywali gospodarze. Arka zupełnie nie istniała – była spóźniona, grała nieco bojaźliwie, wyglądała na zszokowaną futbolem jaki prezentowali przeciwnicy. Po zmianie stron trochę się pozmieniało, bo zawodnicy Tomasza Wilmana postanowili nieco się cofnąć. To stworzyło kilka okazji gdynianom, ale niewiele z nich było klarownych. Raz udało się z dystansu uderzyć w słupek, raz zagrozić Maciejowi Gostomskiemu strzałem głową, ale to było zbyt mało jak na dzisiaj. Kielczanie ustawili się na własnej połowie i nie forsowali tempa i – choć trochę ryzykowali, bo przecież jednobramkowe prowadzenie potrafi rozmyć się w sekundę – to trzeba im oddać, że trzy punkty dowieźli do ostatniej minuty. Arkowcy totalnie nie poradzili sobie w pierwszej połowie, zostali stłamszeni i pokazali to, co na początku sezonu martwiło kibiców – totalna niemoc na wyjeździe (i te legendarne już, przeklęte niebieskie koszulki, w których Arka jeszcze ani razu nie zdobyła punktu i strzeliła tylko jedną bramkę, tracąc siedem).
Korona Kielce – Arka Gdynia 1:0 (1:0)
1:0 Sekulski 39′
Korona: Gostomski – Rymaniak, Dejmek, Diaw, Kallaste, Palanca, Możdżeń, Cebula (53′ Zając), Aankour, Pylypczuk, Sekulski (68′ Gabovs).
Arka: Jałocha – Zbozień, Marcjanik, Sołdecki, Warcholak, Błąd (46′ Yussuff), Łukasiewicz, Marciniak (65′ Siemaszko), Bożok (75′ Abbott), Szwoch, Zjawiński
Żółte kartki: Kallaste, Dejmek (Korona) – Marciniak (Arka)
Sędzia: Daniel Stefański (Bydgoszcz).
Widzów: 7365
Aleksander PISAREK,
Foto: www.arka.gdynia.pl, Agata Konkol