„Głos Gdyni” rozmawia z naszymi żeglarzami, zdobywcami 7 miejsca w regatach Transat Vabre: Zbigniewem „Gutkiem” Gutkowskim i Maciejem „Świstakiem” Marczewskim.

Z.G.: Już nic nowego nie powiem, wszystko to samo, powtarzam się.

Nic nowego nie, „osobowość sportowa roku”, nominacja na „żeglarza roku”, jakie jeszcze wyróżnienia otrzymał Pan w tym roku, jakich się Pan może spodziewa?

Nie mam pojęcia, o tym decydują różne komitety honorowe, co będzie, to będzie, ja na nic nie liczę

Czy te nominacje do nagród były zaskoczeniami?

„Osobowość roku” tak, byłem na gali, ale nie spodziewałem się tego wyróżnienia. W tym roku sportowo nic wybitnego  nie zrobiłem. Było parę fajnych rzeczy, ale nic takiego, żeby można było być nominowanym do dziesiątki za wyczyn sportowy. Rekord atlantycki, no sukces, ale nie do końca. Większy sukces byłby wtedy, jakbym sam wypłynął i jakby Francuza nie było. Do pobicia było 8 dni i 22 godziny mniej więcej. Płynęliśmy nawet na dużo mniej, bo na 6 dni i 12 godzin, ale w samej końcówce wiatru zabrakło. Ja rekord ten, który był do pobicia de facto pobiłem, czyli obaj pobiliśmy rekord świata, ale… Francuz  był przede mną.

Gdybym ja np. był jakimś płotkarzem, czy sprinterem i pobiłbym rekord świata Ussaina Bolta, ale przede mną byłby jakiś inny zawodnik, to i tak byłbym w tym kraju nieprawdopodobną gwiazdą. A tak to w telewizji polskiej powiedziano, że znowu się nie udało i znów klęska. My się nie widzimy na oceanie, ja nie wiedziałem jaki będzie ten nowy rekord. Ja miałem jasno wytyczony cel: pobić te 8 dni i 20 godzin i to się udało. 

W przyszłym roku główną imprezą są regaty Barcelona World Race. Macie już kwalifikację.

Tak, to jest główna impreza w przyszłym roku w kalendarzu klasy IMOCA, jest jeszcze jedna, dość ważna, ogłoszona jako Ocean Masters, w połowie roku z Nowego Jorku do Barcelony, ale my nie zdążymy się nawet do niej przygotować, więc dla nas najważniejszy jest ten wyścig dookoła świata, a tak naprawdę to dookoła Antarktydy. Ale oczywiście jest to klasyczny rejs dookoła świata. Mam już za sobą dwa rejsy dookoła świata, raz z załogą, raz samotnie.

To drugie miejsce, które Pan zajął w klasyfikacji ogólnej w regatach „Velux 5 Oceans”.

Dostałem za to Srebrny Sekstant.

A sportowo to doceniono?

Nie, bo dziennikarze nie widzą, że ktoś potrafi sportowo pływać jachtem . Owszem, jeśli ktoś się wypromuje na salonach to może być zauważony. Tak naprawdę to dziennikarze decydują o tym, kto się znajdzie na tej liście i jeżeli nie ma tam zawodnika, który jest mistrzem świata, albo nawet wielokrotnym mistrzem świata, to nie dlatego, że on ma zły wynik, tylko dlatego, że jest po prostu nie zauważony.

Ale Wy bywacie na salonach, jesteście zauważani

Na trójmiejskich tak i oczywiście to się zmienia, ale to jest nasza ciężka praca, że my tam pukamy i mówimy, że należymy do tej samej rodziny, reprezentujemy też dyscyplinę sportową, mało tego – olimpijską, która jednak niestety często jest niezauważona. Udało się wypromować Mateuszowi (Kusznierewiczowi – przyp. ZB) i bardzo się z tego cieszymy, bo on promując siebie promuje też żeglarstwo i to jest fajne. Mimo to jesteśmy nadal odbierani jako sport niszowy, i ja owszem zgadzam się z tym, bo żeglarzy, mimo że jest ich dużo to jednak jest w tym sporcie bardzo mało sponsorów. Dziennikarze nie przychodzą nawet na konferencje prasowe na dość dużych imprezach, wiec to wszystko zależy od dziennikarzy, jeśli zaczną lubić, i pokazywać, i promować ten sport, pisać o nim to będzie dużo łatwiej

A propos promocji żeglarstwa, dobrze, że Pan poruszył ten temat. Tak naprawdę popularność tej dyscypliny w Polsce zaczęła się chyba właśnie od Mateusza

Zdecydowanie tak, wcześniej były jakieś pojedyncze sukcesy, ale złoty medal na igrzyskach olimpijskich w Atlancie to był wyczyn spektakularny, który spowodował napływ sponsorów do tego sportu. Niewielu na to liczyło, z tego, co pamiętam. Były w Gdyni już pierwsze próby poważnego pływania na dużym jachcie, przez profesjonalny team, który był sponsorowany. To był jacht „Gemini”. I wtedy się te poważne kroki zaczęły. Potem było MKCafe Romana Paszki i Warta-Polpharma. Tylko to trzeba było pociągnąć, a nie zepsuć, zniszczyć, zakończyć…

Trzeba pamiętać, ze Mateusz miał troszeczkę łatwiejszą sprawę, jeśli chodzi o tę promocję bo był z Warszawy i jemu było łatwiej. Zdecydowanie w tamtych czasach było łatwiej. Żeglarstwo, to nie tylko morze, każdy akwen, jezioro może mieć szkółkę żeglarską. Zdobywcami ostatniego Pucharu Ameryki byli Szwajcarzy, którzy nie mają dostępu do morza.

Mateuszowi było łatwiej, bo mieszkał w Warszawie, gdzie jest wszystko, tam są centrale firm, tam jest oczywiście dużo więcej dziennikarzy, telewizje, główne media, związek sportowy. Tam jest wszystko, dlatego jest łatwiej. I do dzisiaj tak jest. U nas też jest już łatwiej, bo wszystkie większe miasta się rozwinęły, ale Warszawa, to Warszawa. Jeśli chcemy jakiegoś poważnego sponsora znaleźć, bo chcemy z kimś poważnie porozmawiać, to tego nie zrobimy tutaj. Jak zrobimy konferencję prasową w Gdańsku to przyjdzie 5 dziennikarzy, a tam przyjdzie 15, z urzędu.

Porozmawiajmy trochę o tych regatach Transat Vabre. Znów były tam problemy ze startem

M.M.: Te regaty już drugi raz z rzędu zostały opóźnione z powodów atmosferycznych, co prawda w ubiegłym roku tylko o dwa dni. W wyścigu multiklasowym, a takim są te regaty w zasadzie codziennie zbierała się komisja regatowa razem z sędziami, spotykała się ze sternikami i informowała jaka jest prognoza i podjęła decyzje o przesunięciu startu. W zasadzie komisja zbierała się co dzień, czy co dwa dni i decydowała. Wiadomo, że jeśli ma się ustalona datę startu, a jest ona znana dużo wcześniej, w zasadzie na rok przed, to człowiek jest już skoncentrowany, a potem to jest takie… zamrożenie w blokach. Nie można nic zrobić, się nigdzie ruszyć, trzeba wyczekiwać wiadomości, bo w każdej chwili może przyjść informacja o starcie.

Port, w którym staliśmy jest za śluzami, wyjście jest uzależnione od pływów. Przy niskiej wodzie wyjście z portu jest w zasadzie niemożliwe. Dlatego decyzja o starcie nie może być nagła. Najpierw przesunięto termin o dobę, o dwie, ale te prognozy, które mieliśmy wskazywały wyraźnie na to, że w ciągu 48 godzin start się nie odbędzie.

Czy oprócz tego startu zdarzyły Wam się jeszcze nieoczekiwane zdarzenia?

Raczej nie, byliśmy chyba jednym z nielicznych teamów, który takich zdarzeń, które zatrzymałyby nas na dłużej nie miał

Straciliście żagiel

Z.G.: A to nie jest problem techniczny, to świadome ryzyko. Żagiel jest do 20 węzłów, było powyżej 20, nie wytrzymał. A innego nie mieliśmy, trzeba było po prostu ryzykować.

Mówię tu raczej o technicznych problemach typu, urywa się jakaś lina, psuje się knaga, czy kabestan. Takich problemów nie mieliśmy. I z tego powodu byliśmy bardzo szczęśliwi. W tych regatach jest tak, że można przyjąć pomoc, można wejść do portu, ale wymaga to zgody komisji i wtedy też jesteśmy świadomi, że dodatkowo musimy przyjąć na siebie karę.

Czyli Wasz jacht dobrze zniósł ten wysiłek? Czyli dobrze rokuje to na przyszłość, bo kolejne regaty popłyniecie na tym samym? Z którego on jest roku?

Z 2007, to bardzo szybki jacht. Ale oczywiście są już nowsze i szybsze. Następne regaty popłyniemy na nim, chyba, że się cud stanie i ktoś, jakiś Mikołaj, zbuduje nam nowy (śmiech), który będzie wtedy na poziomie zwycięskiego jachtu.

A ten, na którym startował Pan w regatach „Velux 5 Oceans” to był 19-letni, prawda?

Tak, to był bardzo stary jacht i naprawdę dużo ciężkiej pracy wykonałem, żeby dopłynąć na nim na drugim miejscu, ale to jest niemożliwe w tej lidze, żeby takim starym, wolniejszym jachtem być na drugim miejscu. Owszem, może nawet jachtem „Energa” można by było pokusić się o jakiś dobry wynik w wyścigu, ale po oceanie południowym, albo północnym Atlantyku, tam, gdzie są sztormowe warunki, tam gdzie trzeba ograniczać prędkość jachtu, a nie jechać na 100 procent, to wtedy może, jakbym trochę bardziej ryzykował. Ale w wyścigu takim, jak Jacques Vabre, gdzie warunki są słabowiatrowe i gdzie jest postawione 100 procent możliwości ożaglowania na jachcie, gdzie nie jesteś w stanie już zwiększyć prędkości nawet o gram, a obok płynie jacht w takiej samej konfiguracji ożaglowania, ale, który jest troszkę szybszy, to to „troszkę szybszy” daje na mecie dwie doby przewagi i nic więcej nie zrobisz. Więc to, że ja zająłem drugie miejsce w tamtych regatach było wynikiem tego, że dużo zyskałem na tym, że bardzo mocno ryzykowałem przy sztormowych warunkach. Gdyby regaty odbywały się w średnich warunkach, albo słabszych, to ja nie miałem prawa być wyżej, niż przedostatni. Jacht „Energa” jest szybkim jachtem, ale są jednostki nowsze i ciut szybsze. To jest niesamowicie szybki jednokadłubowiec, pływający prawie tak szybko, jak wielokadłubowe jachty, ale są nowsze konstrukcje, które pływają szybciej.   I tego nie przeskoczymy… I jak się kiedyś znajdzie jakiś pan…, firma, która podejdzie do tego bardziej profesjonalnie, albo może będzie chciała pobawić się w filantropa żeglarstwa, to może przyjdzie taki moment, że będzie można wystartować na sprzęcie, który pozwoli uzyskać wynik taki jak zwycięzca.

„Macif” miał budżet na poziomie 12 mln euro i taki jest budżet na wygranie tych regat Vendee Globe. Tyle zainwestowali i to im się opłaciło. Nasz budżet był piętnastokrotnie mniejszy. Jesteśmy z Polski.

Czyli to Wasze siódme miejsce to sukces

Oczywiście, że bardzo duży sukces. Zabrakło trochę szczęścia, byłoby piąte. Gdyby wyścig odbywał się bardziej klasyczna trasą to nawet nie myślałbym o tym siódmym miejscu, bylibyśmy piąci, może nawet czwarci.

Gdyby Wam się ten żagiel nie zerwał…

A to na 100 procent bylibyśmy na piątym miejscu. Na czwartym na pewno nie, bo te kilka łódek, które są najnowszymi konstrukcjami generalnie są poza naszym zasięgiem.  Póki były sztormowe warunki można było bardzo blisko się ich trzymać, ale jak tylko słabnie wiatr to zaraz uciekają.

Pan mówił o tym, że w Waszym sporcie często decyduje głowa, że jest to chłodna głowa, a pan Zbyszek jest raczej ryzykantem…

M.M.: Nie, on raczej nie jest ryzykantem. U „Gutka” jest tak, że on ma to wszystko przemyślane dużo wcześniej. Za tym idzie ogromne doświadczenie. Tak, że na pewno nie powiedziałbym, że on jest ryzykantem, natomiast on wie, gdzie jest granica, do którego miejsca można jeszcze popchnąć łódkę. To jest szukanie takiej jakby pozornej równowagi pomiędzy bezpieczeństwem, a tym, że to jest jednak wyścig  i jesteśmy po to żeby się ścigać. I jeśli ktoś jest przed nami i płynie tyle, i tyle węzłów, to trzeba się starać, żeby płynąć tyle samo, albo szybciej, żeby go prześcignąć…

Koniec części pierwszej. W drugiej części m.in. o tym, jak połączyć ogień z wodą i co z tego wynika.

Druga część rozmowy niebawem na łamach „Głosu Gdyni”

rozmawiał: Ziemowit BUJKO,

foto: autor

By kkorpas

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *